Odmawiałam już ktorąś z kolei nowennę pompejańską. Miałam parę intencji. Modliłam się za siebie, aby być dobrym terapeutą, za męża, za dzieci. W dniu, kiedy zaczęłam nowennę dziękczynną to była niedziele. Wróciłam z wieczornej Mszy św. i od razu zawiozłam męża na pogotowie. Mąż bardzo źle się czuł, ciągle bolała go głowa, zaczął tracić czucie w lewej nodze. Tydzień wcześniej kulał, ale z dnia na dzień wlókł ją za sobą. Nie poznawałam go. On, taki wesoły, wszędzie go pełno, a teraz tylko by leżał i zwijał się z bólu. Tabletki przeciwbólowe już na niego nie działały.
Miesiąc wcześniej mąż spadł z dachu, z 2 metrów wysokości. Na dachu stracił przytomność, obudził się dopiero na ziemi. Po prawej stronie głowy w okolicach skroniowych miał ranę. Nie było mnie przy upadku jednak pamiętam, że kiedy tamtego dnia wyszedł z domu zaraz po obiedzie byłam na niego okrutnie wściekła. On tylko praca i praca. A ja chciałam, żeby usiadł z nami i odpoczął.
Chciałam zawieźć go na pogotowie po tym upadku. On nie chciał. Poleżał chwilę, ranę mu opatrzyłam. Kategorycznie zabroniłam mu wychodzenia ponownie na dach. Trzeba było jeszcze dwie blachy przybić. Poprosiłam córkę, nastolatkę, żeby zadzwoniła po swoich kolegów z klasy, żeby pomogli ojcu. Następnego dnia przyszło dwóch kolegów, młodzi 17-letni chłopcy – dla nich to pestka. Dziękowałam Bogu za nich.
Po tym upadku z dachu mąż dobrze się czuł. Parę tygodni później zaczął skarżyć się na ból głowy. Wtedy tabletki przeciwbólowe pomagały. Wziął i dalej do roboty.
Ale tamtej sierpniowej niedzieli musiałam go zawieźć na pogotowie. Mąż już się przewracał, nie miał czucia w nodze lewej, miał problemy z utrzymaniem równowagi.
Zastanawiałam się co się stało. Kiedy siostry męża zobaczyły go w takim stanie, okrzyczały go jak małe dziecko. Chcąc, nie chcąc mąż nie miał wyjścia i zgodził się, żebym zawiozła go na pogotowie w Nowym Sączu.
Na SORze czekaliśmy prawie 4 godziny, zanim przyjął go lekarz. Szczerze to nawet nie myślałam, że któryś z pacjentów szpitala może mieć covid-19, siedziałam i modliłam się nadal nowenną pompejańską.
W końcu lekarz nas zawołał. Dali mężowi wózek, i mogłam zawieźć go na tomografię. Po około 30 min od tomografii zawołał nas lekarz, mówiąc: krwiak, zagrożenie życia, natychmiast do operacji.
Nie mogła uwierzyć.
Szybko napisałam samsa do rodziny i znajomych z prośbą o modlitwę.
W Nowym Sączu nie operują tego, szukali miejsca w Tarnowie i Krakowie. Lekarz przy mnie połączył się z Tarnowem. Odmówili przyjęcia męża. Za jakieś pół godziny później zostałam poinformowana, że szpital w Krakowie Prokocimiu przyjmie męża. Mi kazali jechać do domu, do dzieci.
Zdążyłam się jeszcze pożegnać z mężem i pojechałam. Byłam wyczerpana. Do domu wróciłam o 2:30 w nocy. Dziękowałam Bogu za moje szwagierki, które przyszły w tym czasie do moich dzieci i zajęły się nimi. One też zmęczone wróciły do swoich domów o 3 w nocy.
Nie mogłam spać. Zaraz dostałam smsa od męża, że jest w drodze do Krakowa. Karetka była wolna, nie czekali do rana.
Dwie godziny później dostałam smsa, ze jest już w Krakowie. Wtedy dopiero usnęłam. Ale nie na długo bo musiałam wcześnie rano wstać, otworzyć kurnik, wypuścić psy, nakarmić zwierzęta, ogarnąć gospodarkę. Jednak byłam spokojniejsza bo wierzyłam, że mąż jest w dobrych rękach.
Najgorsze było czekanie. Mąż do południa miał już robione badania, był umyty do operacji, ale na stół poszedł dopiero o godz. 21, kiedy w domu z dziećmi łączyłam się w modlitwie na Apelu Jasnogórskim.
Zanim mąż poszedł na operację otrzymałam mnóstwo telefonów i smsów od rodziny i znajomych, zapewniających nas o modlitwie. Większość osób modliła się na różańcu.
Po południu przyszedł kryzys. Nadal odmawiałam nowennę pompejańską dziękczynną i nagle zaczęły przychodzić mi do głowy myśli. Że zostanę sama, że w wieku 39 lat zostanę wdową, że nie dam sobie rady bo mąż to złota rączka, że umrę z głodu, bo mąż jest żywicielem rodziny. Po myślach przychodziły do głowy obrazy mojej nędzy, głodnych, wychudzonych dzieci, robactwa. To było okropne. Po tym nagle zaczęłam mieć obrazy swojego samobójstwa. Widziałam nóż, którym miałam sobie podciąć żyły. Zaczęłam szukać miejsca, gdzie to zrobić. Już w ogóle nie myślałam o mężu, wpadłam w rozpacz i chciałam się zabić. Nawet o dzieciach zapomniałam. Taki stan trwał dobrych parę minut, był bardzo intensywny, zaczęłam myśleć obrazami dlatego było to takie realne. Wstałam. Zaczęłam gdzieś iść, prawdopodobnie szukać miejsca, gdzie mogłabym się zabić i nikt by mi nie przeszkodził. Na drodze stanął mi Józek, nasz 5-letni syn. Uśmiechnięty. Coś do mnie mówił z dziecięcą radością. Nagle się ocknęłam. Ja, jako terapeuta sama mówię innym, że samobójstwo nie jest rozwiązaniem. Zawsze mówię komuś: jeśli masz myśli samobójcze nie zostawiaj z tym sam, natychmiast zadzwoń do kogoś, idź do kogoś, nie bądź sam. Więc kiedy zobaczyłam uśmiechniętą buzie naszego syna natychmiast sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do mojej siostry, zawyłam jej do słuchawki, że już więcej nie wytrzymam.
Natychmiast te wszystkie myśli i obrazy o samobójstwie związałyśmy i złożyłyśmy u stóp Jezusa. W momencie rozpaczy nie ufam sobie. Wiem teraz, że Bóg dopuścił moment rozpaczy po to, aby mnie wzmocnić. Abym nie ufała w swojej pracy tylko nauce. Bóg przypomniał mi, że to On jest Panem wszystkiego. Kiedy nie wiem co powiedzieć na rozmowie terapeutycznej komuś to wiem gdzie mam iść, wiem Kogo mam się zapytać. Idę do Bazyliki pw. św. Małgorzaty w Nowym Sączu, przed Najświętszy Sakrament i proszę Boga, aby dał mi dar Mądrości. Całą nowennę pompejańską modliłam się, żeby być dobrym terapeutą i teraz wiem, że mam się nie bać. Że o wszystko mam pytać mojego Mistrza Jezusa. Znam terapeutów, którzy na sesjach z pacjentem stawiają Tarota, pracują z energią, otwierają czakramy – ludzie w to wchodzą, popadając jeszcze bardziej w depresję. Najlepsza terapia to Chrystoterapia.
Od męża nie miałam żadnej wiadomości. Nie wiedziałam czy żyje. Nie wytrzymałam i o 7 rano zadzwoniłam na jego komórkę.
Po paru sygnałach odebrał. Boże, on żyje! Mi to wystarczyło. Już się nie bałam.
Po paru dniach odebrałam go ze szpitala. Dzięki Bogu pojechał ze mną mąż chrześnicy mojego męża. Nie byłam sama. Michał odstawił nas bezpiecznie do domu. Mąż dużo odpoczywa. Ja nadal trwam na modlitwie różańcowej. O, Maryjo, Matko moja, gdyby cały świat wiedział jak jesteś dobra, jaką masz litość nad cierpiącymi… gdyby tylko cały świat wiedział…
Zobacz podobne wpisy:
Faustyna: Deszcz cudów
Kacper: Pod płaszczem Matki Bożej
Obrazki z Nowenną Pompejańską za darmo!
Medalik pompejański
Tak, to prawda, że modlitwa pomaga przetrwać trudne chwile w zyciu. Wiem to, odmawiam NP od 2015 roku. Matka Boża i Pan Jezus są w moim życiu, pomagają. Mój mąż zamarł 3 miesiące temu. Chorował na nowotwór, bardzo długo nie było właściwej diagnozy. Było ciężko w czasie choroby i po śmierci, ale przy Bożej pomocy przeszłam w miarę spokojnie przez to wszystko. Codziennie czuję opiekę Maryi. W przedziwny sposób wszystko dobrze się układa. Wiem, że to pomoc z Nieba. Dziękuję za wszystko dobro płynące od Matki Bożej i Pana Jezusa. Dziękuję za świadectwo, serdecznie pozdrawiam i życzę opieki Bożej w… Czytaj więcej »
Dziękuję za Twoje świadectwo.
W tym świadectwie widać, że ufasz Bogu i Panience. Tak trzymaj!!!Pomodlę się za Ciebie.
Codzienne staram się ufać, uczę się tego od św Siostry Faustyny. Dziękuję za modlitwę.
Także życzę wszelkich błogosławieństw. A ja ofiarują 10 w Twojej intencji.
Dziękuję za Twoje świadectwo! Niech Pan Bóg Wam błogosławi a Matka Boża ma w swojej przenajświętszej opiece.
Z pamięcią w modlitwie!
Dziękuję