Nowenna pompejańska

Zawierz swój problem Maryi

Patrycja Maria: Uratuj moją twarz, serce i duszę

Nowenna Pompejańska trafiła w moje ręce zupełnie nieoczekiwanie dzięki pewnej Kobiecie (do końca życia będę Jej za to wdzięczna).

Cofając się w czasie – już samo to uważam za znak od Matki Ukochanej, że postanowiła w taki sposób pojawić się w moim życiu i mi pomóc. Ale do rzeczy… Kilka lat temu dopadła mnie nerwica i depresja (miałam zaledwie 24 lata). Od tamtej pory jestem na lekach i tak zapewne będzie już do końca życia (pogodziłam się z tym faktem, bo widzę, że bez farmakoterapii mój organizm „nie działa” samodzielnie prawidłowo). Byłam w bardzo złym stanie psychicznym oraz fizycznym. Nerwica spowodowała u mnie bardzo przykre następstwa somatyczne – parzący rumień na twarzy (jakby ktoś mi polewał twarz wrzątkiem), przez to także drętwienie twarzy, chwilami brak czucia. Rumień atakował także dłonie i dekolt. Wyglądałam jak spalona „na raka” ze słońca (mam jasną karnację, więc ten kontrast wyglądał bardzo źle). Byłam przerażona. Płakałam. Bałam się spojrzeć w lustro, by ujrzeć tę bordową twarz, te „spalone” policzki.

Przerażona byłam także tym, że to stało się z dnia na dzień – nic nie zapowiadało mi tej gehenny. Wtorek pewnego miesiąca, 2014 roku. Wstałam rano, przed 6:00. Czułam się bardzo dobrze, w nocy także spałam spokojnie. Miałam dobry humor. Wyszykowałam się, zrobiłam ładny makijaż, udałam się na zajęcia (byłam wówczas studentką). Po drodze na uczelnię również czułam się OK. Minęły pierwsze zajęcia, a ja niespodziewanie zaczęłam czuć, jak od środka mój organizm płonie. Nagle zaczęły się zawroty głowy, omamy wzrokowe, słuchowe i policzki (najpierw prawy, po kilku dniach lewy) oblał parzący rumień, zdrętwiała prawa połowa twarzy, niemalże straciłam w niej czucie. Mój organizm ogarnął potworny lęk – tak, jakby ktoś przyłożył mi pistolet do skroni i odliczał 3,2,1 i pociągał za każdym razem za spust. Nie mogłam dłużej siedzieć na uczelni (chociaż psychicznie bardzo się broniłam, próbowałam wyciszyć – na nic się to zdało), bo było coraz gorzej ze mną. Wiedziałam, że to jest na tle nerwowym, ale nie sądziłam, że nerwica fizycznie tak mi „dowali”. Udałam się do domu. Płakałam. Lęk się nasilał wraz z rumieniem i płaczem. Jakkolwiek to brzmi absurdalnie, – bałam się wszystkiego – mebli, ścian, mojego mieszkania, w którym się wychowałam!

Po długiej i wyczerpującej dla mnie rozmowie z Rodzicami i Siostrą padło: rezygnujesz ze studiów, zaczynasz leczenie. Ostatkami sił wybrałam papiery, oddałam legitymację studencką (żal w sercu był nie do opisania). Podjęłam się leczenia u specjalisty psychiatrii, bo wiedziałam, że tylko to jest moją jedyną szansą na odzyskanie, choć w części, zdrowia. Nie wiedziałam jednak, ile czasu zajmie mi codzienna walka z gehenną w postaci „wrzątku” z rumienia. Atakował mnie o każdej porze dnia i nocy. Nie mogłam w ogóle pochylić głowy w dół, bo nagle rumień zalewał mi twarz (mimowolnie rozszerzały mi się naczynia krwionośne twarzy, które zaatakowała nerwica – nie patrząc na godzinę, noc czy dzień; nerwica i rumień robili ze mną co chcieli).

Mijały miesiące… Dawki leków stopniowo się zwiększały… Depresja wyżerała mnie od środka coraz gorzej. Zaczęły się pierwsze myśli samobójcze. Modliłam się nieustannie (nie od momentu choroby; modliłam się od dziecka – nie tylko „jak trwoga, to do Boga”). Szatan szalał. Myśli samobójcze były coraz częstsze i silniejsze. Pewnego dnia modląc się z książeczki rzuciłam nią o stół i krzyknęłam z wulgaryzmem pełna agresji wobec Boga „po chu… ja się modlę!?”. Zaczęłam potwornie płakać. Stanęłam przed lustrem i pytałam siebie: co się stało, że tak cierpię? kiedy twarz przestanie tak bardzo parzyć? dlaczego mnie to spotkało? gdzie ta moja śliczna cera? dlaczego mi to tak szpeci twarz? Mama siedziała w ciszy i patrzyła na mnie i mój szał. Nagle usiadłam, wzięłam do ręki sprzeklinaną chwilę wcześniej książeczkę i dokończyłam modlitwę. Ogarnęła mnie cisza i spokój. Rumień zszedł. Położyłam się spać.

Dni mijały. Chciałam umrzeć. Miałam dość tego parzenia, cierpienia, tony leków. Do tego doszły także inne objawy fizyczne, bardzo uciążliwe. Byłam zrozpaczona.

Nagle pojawiła się Kobieta z Nowenną Pompejańską. Pomyślałam sobie wtedy, że będę wdzięczna Matce Boskiej, gdy wyciszy mi ten rumień, moje serce odzyska spokój, a moja dusza odnajdzie ukojenie. Modliłam się szczerze, ale nie oczekiwałam od Mamy Bożej, że spełni się to, o co Ją proszę. Zawierzyłam Jej swoje zdrowie – to, co uzna za stosowne niech mi podaruje w czasie przez Nią wybranym (o ile będzie chciała mi cokolwiek podarować). Choroba mi dokuczała, a ja się modliłam. Policzki mnie parzyły, Szatan kusił, by przerwać Nowennę, ale mówiłam „odejdź ode mnie, nie masz tyle siły, by i to mi zniszczyć”. Parząca twarz i Szatan przegrali z moją wytrwałością w modlitwie.

Po pewnym czasie (nawet nie myślałam o tym, ani nie czekałam na cud) rumień zaczął ustępować… Powoli, z dnia na dzień, tygodnia na tydzień minęły silne lęki. Potrafiłam wyjść sama z mieszkania! Potrafiłam być sama w mieszkaniu! Potrafiłam znieść obecność kogoś oprócz mnie i Mamy w mieszkaniu! To, co było dla mnie nierealne spełniło się. Wiem, że leki także pomogły (lekarz i leki to narzędzia w rękach Boga!).

Dziś mogę powiedzieć – zaliczyłam jazdę na rowerze u Babci i Dziadzia na wsi (trochę też pobocze, bo jeszcze nie umiem utrzymać do końca równowagi przez chorobę), podróżowałam sama samolotem kilka razy (tak, miałam lęki, ale umiałam je opanować), byłam w ciepłym kraju na wakacjach (trochę rumień mi dokuczał, ale uspokajałam go), zwiedziłam piękne miejsca razem z Siostrą, wychodzę sama z domu, patrzę w lustro bez lęku, spotykam się ze znajomymi, zakochałam się.

Od momentu, gdy Nowenna Pompejańska zjawiła się w moich dłoniach, wszystko zaczęło się zmieniać na dobre. Każda rzecz ma swój własny tor, którym podąża spokojnie. Jestem wdzięczna Jezusowi, że idzie ze mną przez to wszystko ramię w ramię. Dziękuję i Jemu za to, że gdy zaczynam się gorzej czuć On mówi mi „nie daj się, to minie” i mija…

Najgorsze chwile mam za sobą. Nadal biorę leki, ale nie czuję w sercu żalu, że jestem chora (i do końca życia muszę z tym żyć). Nie ma słów, które mogłyby opisać moją wdzięczność dla tego cudu, który mi podarowała z Nieba Mama Boża. Mojego kochanego cudu.

5 1 głos
Oceń wpis
Zapisz się na cotygodniowe powiadomienia o świadectwach:
Powiadamiaj mnie o odpowiedziach
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najnowszy
najstarszy
Inline Feedbacks
Zobacz wszystkie komentarze
Emi
Emi
11.02.21 09:11

Cudowne świadectwo Twojej wiary i mocy Boga!
Dziękuję

Patrycja Maria
Patrycja Maria
14.02.21 21:30
Reply to  Emi

Dziękuję bardzo ❤

2
0
Co o tym sądzisz? Napisz swoją opinię!x